(…) Człowiek kiedyś sowiecki, a dzisiaj putinowski, to taki, który jak mu się każą wieszać, to sam sobie sznur przyniesie, żeby kat nie musiał się fatygować.
Kremlowska propaganda, zrywy niepodległościowe, moździerze, ataki, rozkazy, ofensywa, ostrzał. O paraliżującym strachu, odwadze, poświęceniu, panice, czystkach etnicznych, przesiedleniach.
O imperialnej logice, zapalniku etnicznej nienawiści czekającym na odpalenie, grabieżach, dewastacjach, nienawiści, ekonomicznej izolacji, uchodźcach.
Czerkies to nie Abchaz, Abchaz nie Czeczen, Czeczen to nie Osetyjczyk. Ale dla świata to nie ma znaczenia – łatwiej wrzucić do jednego worka.
„Słyszałam kiedyś taką anegdotę – włącza się nauczycielka – Płynący przez ocean żaglowiec zaskoczyła nagle straszna burza. Sztorm był tak potworny, że zniszczył wszystkie przyrządy nawigacyjne, zmiótł z pokładu zapasy słodkiej wody i zepchnął statek daleko od uczęszczanych szlaków.
Marynarze byli przerażeni. Jak okiem sięgnąć tylko morze, a oni bez busoli, bez map, nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Byli przekonani, że czeka ich pewna śmierć.
Ale wtem pojawiła się mewa. Usiadła na szczycie masztu, chwilę popatrzyła na statek, po czym odleciała. I tak kilka razy z rzędu. Zaintrygowany kapitan rozkazał płynąć za nią, mewa przylatywała i odlatywała, aż wreszcie doprowadziła rozbitków do bezpiecznego portu.
Kiedy statek przybił do pomostu, nagle jeden z marynarzy wyciągnął karabin i zastrzelił ptaka, który uratował im życie. Dlaczego?
– może z radości chciał strzelić na wiwat i akurat pechowo trafił w mewę? – odpowiadam głupkowato.
– nie, nie. Odpowiedź jest banalnie prosta. Bo mógł
– bo mógł? – tak, bo mógł. Ptak nie był już mu potrzebny, a nikt go nie powstrzymał. Zło siedzące w człowieku wyłazi wtedy, kiedy mu na to pozwolisz…
Przerażająca lektura w czwartym dniu wojny….